wtorek, 28 lipca 2020

Miłość trwalsza niż tatuaż, czyli "Sposób na Francuza" - Alicja Skirgajłło

 Autorka: Alicja Skirgajłło 
 Tytuł: Sposób na Francuza

 Liczba stron: 368
 Moja ocena: 4+/6





Jak tak spojrzę wstecz, to chyba jeszcze nie czytałam powieści, gdzie tatuaże odgrywałyby tak sporą (poboczną, ale sporą!) rolę. Przyznam najszczerzej w świecie, że takie doświadczenie okazało się niemiłosiernie przyjemne! O czym dokładnie mowa? O Aurelii i Theo, czyli „Sposób na Francuza” autorstwa pani Skirgajłło.




„Mówi się, że miłość powinna cieszyć, uskrzydlać i dawać chęci do życia, alej a się tak wcale nie czuję. Boję się tej miłości, bo nie wiem, co mnie czeka. Boję się, że mnie zrani, zniszczy, zabije. Mówią także, że miłość nie wybiera.”

„Miłość trwalsza niż... tatuaż
Ona — córeczka tatusia. Nieco rozpieszczona, odrobinę rozkapryszona, ciut niegrzeczna. Lubi zabawę, adrenalinę, lekki powiew szaleństwa. Nie zawsze kontrolowanego. Ma własne studio tatuażu, ściga się w nielegalnych wyścigach motocyklowych, pracuje w firmie ojca produkującej markowe perfumy.
On — biznesmen. Człowiek poważny, ustabilizowany, przewidywalny. Oczekujący tego samego od innych, zwłaszcza współpracowników. Od czterech lat związany z Monique, znaną modelką.
Polka i Francuz. Oboje młodzi, oboje piękni, ale poza tym zupełnie różni, jak ogień i woda — jednak złośliwym zrządzeniem losu skazani na współpracę. Od pierwszego spotkania, podczas którego Theo omyłkowo bierze Aurelię za tancerkę go-go, to znajomość przesycona wzajemną niechęcią. Wyjątkowo silną, wydawałoby się, że nie do przezwyciężenia...
Czy aby na pewno?” (źródło lubimyczytać.pl)


Na Francuza polowałam już od dłuższego czasu. Zachęcona cytatami, samym skrawkiem fabuły czy nietuzinkowymi bohaterami, a przede wszystkim motywem hate-love – stwierdziłam, że jest to coś dla mnie.  Jest to moje pierwsze spotkanie z piórem Alicji Skirgajłło i przyznam szczerze, że całkiem udane. Przez pierwsze kilka stron nie mogłam się wczuć z ogólny rytm, jednak później? Później autorka zdawała się mknąć jak pociąg, której nie sposób zatrzymać.



„, – Co, Theo, nie tego się spodziewałeś? Przykro mi, ale dziś w menu nie ma ropuch.

Na moje słowa wszyscy zaczynają się śmiać. To znaczy prawie wszyscy, ponieważ ojciec już mnie morduje wzrokiem, a sztywny żabojad jakby nigdy nic z uśmiechem na twarzy odpowiada:

- Wystarczy, że jedna ropucha siedzi przy stole.”

 Świetnie ugrany wątek różnych światów, lekkość życia zakrawająca o wyzwoleńcze, niemalże punkowe czy anarchiczne postulaty subkultur, imprezy do rana kontra poważny świat poważnych ludzi, przyduszanych chwilowo przez zbyt mocno ściśnięty krawat. Ogień i woda, z której czasem wychodzi niezłe tsunami. Jako nieoceniona fanka relacji przepełnionych złośliwą nienawiścią, którą dzieli cienka granica wszyscy wiemy, od czego, to liczyłam, że to zostanie trochę dłużej pociągnięte. (ale to moje osobiste zboczenie, więc wybaczamy).  Kreacje bohaterów nie tylko głównych, ale także i pobocznych, to coś, co tutaj współgrało bardzo sprawnie (pomijając chwilami samego Theo). Chyba zrobię petycję, że potrzebuję samego Pierre’a do szczęścia. (tak, to przyjaciel Theo, ale na tyle udany, że skrada serce!).

„Przez chwilę się nie odzywamy i tylko tak na siebie spoglądamy. Między nami wytwarza się dziwna, a zarazem ekscytująca siła, która powoduje, że mam ogromną ochotę dotknąć jego dużych i pełnych ust swoimi.”

 Tyle, że pociąg potrafi się wykoleić, prawda? Lekkie potknięcie nastąpiło gdzieś w połowie książki, przez co odniosłam wrażenie, że autorka z milionem pomysłów na sekundę chce zawrzeć tak dużo na tak nieznacznej ilości stron, co w porównaniu z pierwszą połową powieści po prostu wypadło średnio. Nie jestem przeciwniczką przekleństw w książkach, bo czasami są wręcz potrzebne, nieraz tworzą kreację bohaterów, niekiedy podkreślają to, co się dzieje na łamach powieści. I tak, jak pasowały mi do samej Ari, jej kumpli, chwilowych wyskoków Theo, czy Pierre’a tak…bunie? Oj, coś tu zgrzytnęło. Rozumiem zamysł, doceniam, ale czasami miałam wrażenie, że niektóre sceny czy reakcje właśnie pobocznych bohaterów były przesadzone na tyle, że miałam delikatny problem z wyobrażeniem sobie tego na skalę iście realistyczną. 


„Jeszcze mnie obaj popamiętają, nie ze mną te numery. Pod jednym dachem z żabim i ślimaczym mordercą…”
 

Pomysłowość, humor, całkiem przyjemne sceny erotyczne, które rozprowadzone zostały na łamach powieści w dopuszczalnych ilościach, wartka akcja, dzięki której ciągle coś się działo. Zdradzę Wam tajemnicę. To nie jest tylko „Sposób na Francuza”, ale także udany sposób na odprężający, zabawny wieczór, dzięki któremu oderwiemy się od rzeczywistości.

Za zabawnie spędzony wieczór ze „Sposobem na Francuza” serdecznie dziękuję wydawnictwu editiored.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli udało Ci się przetrwać cały mój wpis, pozostaw po sobie dodatkowo ślad, a będę Ci niezmiernie wdzięczna. Każdy komentarz jest bezcenny, to daje mi siłę i motywację, bo piszę nie dla siebie, ale dla Was. Z góry serdecznie dziękuję! ♥