Tytuł: Too late
Liczba stron: 408
Moja ocena: 5
Powracam do świata żywych, ale już nic Wam nie będę obiecywać. Postaram się po prostu być, a wracam do Was z recenzją powieści, która niemalże zmusiła mnie, by wrócić na "dawne" tory. Jak to wyszło i o czym mowa? Już Wam mówię.
"Miłość nie powinna sprawiać wrażenia
dodanego ciężaru. Powinieneś czuć się dzięki niej lekki jak powietrze."
Dobra, zanim zacznę niesamowicie niezręczny wywód, (niezręczny, bo pisząc to czuję się, jakbym od początku uczyła się nie wiem, chodzić? Pływać?) poproszę o wyrozumiałość!
Zacznijmy od tego, gdzie się znajdujemy. Lepiej! Poczujmy się w roli Sloan, która jest w pozornie "szczęśliwym" związku z Asą. Tyle, że Asa ma wady. Ba, żeby tylko. Jednak nie uprzedzajmy faktów. Sloan tuła się w związku z mężczyzną, podkreślmy, w tak cholernie toksycznym związku, w którym może był zalążek miłości kiedyś (dawno i nie prawda) , jednakże tkwi w nim dalej ze względu na swojego niepełnosprawnego brata. Kiedy nie ma żadnych nadziei na zmianę swojego bytu, jej życie (dosłownie) wywraca się do góry nogami w momencie, gdy w jej życiu pojawia się Carter.
"Jeśli coś nie przynosi ci żadnych korzyści, nie powinieneś się tym, kurwa, przejmować."
Jest to (dopiero!) moje drugie spotkanie z panią Hoover. Moje pierwsze, dosłownie, sprzed epoki lodowcowej możecie podglądnąć tutaj I powiem szczerze, zaskoczyła mnie. Okej, słyszałam pogłoski tu i ówdzie (dobra, przyznam się. mimo że nie byłam aktywna, śledziłam blogosferę jak umysłowo niepełnosprawna), że to jest coś n o w e g o od tej pani. Cóż, kim ja jestem, by oceniać, skoro na koncie mam dwie pozycje? A tu Was zaskoczę mało skromnie, jak to mówią? Opinia jest jak dupa, każdy ma swoją? Dobra, bo się zapędzam.
"Nasze życie nie jest częścią żadnego boskiego planu. Czasem od śmierci dzieli nas sześć centymetrów."
Poznanie Sloan i Asy. Burzliwe, jak cholera. Oczywiście mowa o moim osobistym poznaniu się z tą urokliwą parą. Co czułam? Powiedzmy, że z początku nie dziwiłam się wcale, że Sloan związała się z Asą. (w końcu prawie w każdej z nas drzemie pociąg do niegrzecznych skurwysynków, wybaczcie język, ale jest już późna godzina, a o takiej przecież "grzeszki" się nie liczą). Tyle, że wiadomo. Sielanka nie trwa długo, jak jest za dobrze, to nie trudno zgadnąć, co się dzieje. A dzieje się źle, co ja będę ukrywać?
"Ciężko przyjmować komplementy, jeśli
pochodzą one od kogoś, kto odnosi się do twojego ciała jak do "tego"."
Zacznijmy od bohaterów. Asa, da się go polubić, ale nie bądźmy naiwni. W dosyć sprytny sposób autorka przemyca nam psychologiczną stronę tego człowieka, którą odkrywamy z każdą kolejną stroną. I to mi się podobało (nie ukrywam, jestem książkową masochistką). Uwielbiam jak postacie na papierze rozwijają się w obie strony. W dobrą i złą. Ukazywanie ich charakteru w postaci najmniejszych cząstek atomu sprawia, że czuję mrowienie w brzuchu (to nie jest żaden fetysz). Z drugiej strony mamy Sloan. I tak jak nie wiedziałam czy ją lubię, czy nie... Tak dalej mam to samo odczucie. Nie jest irytująca, nie jest ujmująca. Po prostu jest. Jednakże wczucie się w jej życie sprawiało, że moje szare komórki krzyczały "Co ty wariatko jeszcze tu robisz?!" a z drugiej strony głowiły się, bo przecież "jak tu wybrnąć z niemożliwego, skoro nie ma żadnej możliwości?".
No i pojawia się Carter. Och, ten Carter. Wiecie, że nie wiem, jak Wam go skomentować? Bo tutaj powiem za dużo, tu szepnę za mało i bach! Spoiler. Carter jest idealną mieszanką. Znacie te memy, które przedstawiają proces tworzenia się człowieka? Tu stwórca polał więcej wody do tego naczynia, tu trochę mniej, a tu oślepł ujmując ów głównej gwieździe jakiejś nadzwyczajnej cechy. W wypadku tego mężczyzny, waga szalkowa stoi na równi. Ma on cięty język, pikantny charakterek (chwytający za coś innego niż serce), ale również ma tę stronę rycerza na białym koniu. I to wiecie, nie takiego tandetnego. Tylko takiego z klasą, którego chciałoby mieć się w domu.
"- Usted es un pero.
- Właśnie przypadkowo nazwałaś mnie „psem” po hiszpańsku.
- To nie był przypadek. "
- Właśnie przypadkowo nazwałaś mnie „psem” po hiszpańsku.
- To nie był przypadek. "
Historia uzależnia tak, jak okładka głosi. I jest to bardzo dobra historia. (właśnie czytam swoje notatki, pozwolę sobie na cenzurę, ale dalsza część moich złotych myśli brzmi "co kur, Sloan w nim widziała?!" - to powinno Wam powiedzieć sporo!) Rozwój, napięcie rosnące z każdą stroną przyjemnie podjudza moment, kiedy zagorzały czytelnik mówi "jeszcze tylko jeden rozdział" a na zegarze wybija pierwsza czy druga w nocy. Pióro autorki jest lekkie i płynne, bezproblemowo płyniemy z każdym zdaniem. Tylko mam jedno "ale". Cóż, jak już wspomniałam, jest to dopiero moja druga powieść pani Hoover, jednakże znów mam niedosyt. Historia ma potencjał, ale mam wrażenie, że troszkę za szybko, za mało. Moim zdaniem równie dobrze mogłaby powstać druga część, bo co trzeba przyznać, postacie rozwijały się świetnie. Stąd też malutki mankament, ale bez wahania można przymknąć oko.
Too late jest historią ciekawą, poniekąd trudną, ale również i wciągającą. I chcąc (a przyznam, że bardzo chcąc) polecę ją każdemu, choć nie przeczę, że jeden wieczór wyda się jednocześnie wystarczający, a także zbyt krótki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli udało Ci się przetrwać cały mój wpis, pozostaw po sobie dodatkowo ślad, a będę Ci niezmiernie wdzięczna. Każdy komentarz jest bezcenny, to daje mi siłę i motywację, bo piszę nie dla siebie, ale dla Was. Z góry serdecznie dziękuję! ♥